Marcin Ciszewski, autor bestsellerowej trylogii WWW, w skład której wchodzą powieści WWW1939COMPL, WWW1944WAWPL oraz Major, tym razem prezentuje trzymający w napięciu policyjny thriller z meteorologiczną katastrofą w tle.
FAKTY: Nadkomisarz Jakub Tyszkiewicz. Zwykły glina z Komendy Stołecznej. Rutynowe śledztwo...
SCENERIA: Nowa epoka lodowcowa, temperatura -60 stopni Celsjusza, kilkumetrowa warstwa śniegu, zerwane przez wiatr linie energetyczne...
AKCJA: Trzęsienie na najwyższych szczeblach władzy w państwie...
REZULTAT: Na żądanie premiera, Tyszkiewicz ląduje w samym centrum kataklizmu...
Marcin Ciszewski za każdym razem zaskakuje czytelnika scenerią, która niezmiennie stanowi interesujące tło dla zmagań doskonale skrojonych bohaterów. A to właśnie bohaterowie poza świetnymi opisami walk są największym atutem prozy Ciszewskiego.
Konrad Sosiński, Wargamer
Cel oddalony o ponad sto dwadzieścia metrów - sto dwadzieścia trzy po dokładnych pomiarach - niemal wtapiał się w szare, zimowe tło. Widoczność pogarszała się i nie chodziło o ciemności. Z tym strzelec był gotów sobie poradzić, karabin wyposażony był w celownik optyczny z noktowizorem. Jednak nawet najlepszy noktowizor nie jest w stanie przebić się przez padający śnieg. Mógł liczyć tylko na to, że śnieżyca nie rozhula się w ciągu najbliższych piętnastu minut. Przybycie gości stanowiących cel zostało określone przez koordynatora na szesnastą. Zgodnie z przypuszczeniami strzelca pięć minut wcześniej przed...
Cel oddalony o ponad sto dwadzieścia metrów - sto dwadzieścia trzy po dokładnych pomiarach - niemal wtapiał się w szare, zimowe tło. Widoczność pogarszała się i nie chodziło o ciemności. Z tym strzelec był gotów sobie poradzić, karabin wyposażony był w celownik optyczny z noktowizorem. Jednak nawet najlepszy noktowizor nie jest w stanie przebić się przez padający śnieg. Mógł liczyć tylko na to, że śnieżyca nie rozhula się w ciągu najbliższych piętnastu minut. Przybycie gości stanowiących cel zostało określone przez koordynatora na szesnastą. Zgodnie z przypuszczeniami strzelca pięć minut wcześniej przed bramę rezydencji wyszło dwóch strażników. Byli ubrani w szare kombinezony i uzbrojeni w broń maszynową. Strzelec usłyszał leciutki szelest po lewej. Padający śnieg tłumił i zniekształcał wszelkie odgłosy, ale wątpliwości nie było - patrol. Dwadzieścia metrów. Dwóch ludzi. Jeżeli utrzymają kierunek i dotychczasowe tempo, za kilka sekund przejdą tuż obok stanowiska. Błyskawicznie skalkulował opcje. Likwidacja strażników niosła za sobą ryzyko przedwczesnej dekonspiracji. Nawet nie chodziło o to, że któryś z zaatakowanych ludzi mógł wystrzelić bądź w jakiś inny sposób powiadomić ochronę rezydencji. Bezszelestne likwidowanie przeciwników należało do podstawowych umiejętności strzelca. Jednak zniknięcie patrolu z eteru oznaczać będzie alarm. Z drugiej strony pozostawienie członków patrolu przy życiu nie rozwiązywało niczego: mogli po prostu zauważyć strzelca i zaatakować go; skutków takiego starcia nie sposób przewidzieć. Strzelec szybkim ruchem wyciągnął glocka z tłumikiem. Gdy strażnicy przeszli tuż przed stanowiskiem, cicho odczołgał się w tył. Wydostał się z kępy, gdy dwójka ochroniarzy rozmazywała się w mroku. Cicho pobiegł za nimi. Bezszelestne przebycie ostatnich kilku metrów było niemożliwe, toteż na ostatniej prostej, uznając, że jest dostatecznie blisko, darował sobie środki ostrożności. Klęknął na jedno kolano, złożył się i oddał dwa szybkie strzały w głowę lewego strażnika. Tamten chrząknął krótko i poleciał do przodu, na twarz. Strzelec przeniósł ogień na jego partnera, gdy ten kończył półobrót i podnosił karabin szturmowy. Pierwsza kula trafiła go w ramię, odrywając je od broni, druga, celniejsza, przeszyła na wylot gardło. Ochroniarz opadł na kolana, po czym wywrócił się na plecy. Minutę później, po upewnieniu się, że obaj mężczyźni nie żyją, strzelec znalazł się z powrotem na stanowisku. Rozpaczliwie starał się uspokoić oddech. Niemal natychmiast usłyszał pomruk silników. Podniósł lornetkę do oczu. Na drodze prowadzącej do rezydencji pojawiło się pięć samochodów. Kolumnę otwierało osobowe bmw z ochroną, za nim podążały trzy opancerzone vany. Na końcu, w pewnej odległości od kawalkady, jechało drugie bmw. Samochody poruszały się z dużą prędkością, kolebiąc się na nierównościach gruntowej, zasypanej śniegiem drogi. Strażnicy przy bramie otrzymali najwyraźniej radiowy sygnał o zbliżających się gościach, bo ożywili się wyraźnie. Strzelec, z oczami przyklejonymi do noktowizyjnej lornetki, wyłuskał z kieszeni telefon komórkowy, wybrał zaprogramowany numer, po czym wysłał wiadomość. Półtorej sekundy później oddalony o przeszło kilometr siłownik uniósł klapę do góry. Następny esemes. Robot pewnym ruchem wyjął z otwartej skrzynki pierwszą minę moździerzową, uzbroił zapalnik i wzniósł chwytaki w górę. Lotki pocisku niemal dotykały patrzącej w niebo lufy. Strzelec tymczasem liczył sekundy. Aby atak się powiódł, musiał nastąpić w momencie, gdy pasażerowie vanów wysiądą i będą przemierzać obszerny dziedziniec rezydencji. Nie wcześniej. I nie później. Samochody przystanęły przed bramą w oczekiwaniu na kontrolę. Strażnicy, choć oczywiście o żadnych niespodziewanych gościach nie mogło być mowy, starannie sprawdzili dokumenty dowódcy ochrony konwoju oraz upoważnienie do wjazdu na teren rezydencji. Po chwili jeden z nich machnął ręką i samochody powoli wtoczyły się do środka. Brama zatrzasnęła się z hukiem. Według przeprowadzonych przez strzelca obliczeń mina moździerzowa będzie potrzebowała na przebycie półtora kilometra około dwudziestu sekund. Przez pierwszych kilkanaście pokona pionowy parametr krzywej balistycznej. Gdy osiągnie apogeum, na krótki ułamek sekundy jakby zawiśnie w powietrzu, po czym zacznie z rosnącą prędkością opadać w dół. Wtedy uaktywni się urządzenie GPS, zgra parametry lotu z zaprogramowanymi danymi dotyczącymi celu i w razie potrzeby - skoryguje ustawienie lotek. Gdy wrota bramy zatrzasnęły się na dobre, strzelec wysłał kolejnego esemesa. Z ulgą skonstatował dochodzące z oddali, stłumione stęknięcie. Strażnicy przy bramie usłyszeli je również. Zaczęli uważnie nasłuchiwać. Dźwięk dotarł zniekształcony przez odległość i śnieg, ale na tyle wyraźny, że zastanowił i zaniepokoił ich. Strzelec nie miał chwili do stracenia. Przytulił policzek do kolby karabinu, odetchnął głęboko i spojrzał przez celownik. Łšnieg prószył w dalszym ciągu, ale wieczór był stosunkowo jasny, rozświetlony przez biały puch. Na skrzyżowaniu poprzecznych nitek celownika ujrzał nieco rozmazaną i niewyraźną głowę strażnika znajdującego się po prawej stronie bramy. Strzelanie w głowę z takiego dystansu nie było rozsądne, ale strzelec zdawał sobie sprawę, że tamten pod kombinezonem nosi kamizelkę kuloodporną, więc chociaż lecący z prędkością przeszło siedmiuset metrów na sekundę pocisk raczej poradziłby sobie ze standardową warstwą kevlaru, strzelec wolał nie ryzykować. Płynnym ruchem nacisnął spust. Strażnik dostał w prawe oko. Impet pocisku rzucił go na mur, po czym martwe ciało osunęło się na zmarzniętą ziemię. Partner zabitego zareagował z szybkością unikającej ataku mureny. Błyskawicznie skoczył w bok, przeturlał się i, zanim pierwszy strażnik upadł w śnieg, miał już w ręku odbezpieczony i gotowy do strzału karabin szturmowy. Łšwist nadlatującej miny zaniepokoił go i zdekoncentrował na chwilę. Podniósł lekko głowę i zaczął nasłuchiwać. Strzał. Głowa drugiego strażnika opadła. W tym momencie kilka metrów nad dziedzińcem gromko eksplodował pocisk kasetowy. Strzelec energicznie poderwał się na nogi i zaczął biec. Po przebyciu mniej więcej połowy dystansu zatrzymał się, wycelował pomiędzy masywne, drewniano-stalowe odrzwia i nacisnął spust granatnika. Czterdziestomilimetrowy granat uderzył precyzyjnie, z siłą wystarczającą do wyrwania prawego skrzydła z zawiasów. Huk detonacji nie przebrzmiał jeszcze, gdy eksplodowała następna mina moździerzowa. Strzelec ruszył dalej. Biegnąc niespiesznie, liczył coraz bliższe wybuchy. Zdawał sobie sprawę, że z każdym krokiem staje się coraz lepiej widoczny na tle rozprzestrzeniającego się pożaru i blasku eksplozji. Musiał jednak podjąć ryzyko. Zadanie obejmowało wejście na teren rezydencji, koordynator nalegał bowiem, aby strzelec osobiście potwierdził skuteczność wykonania zamachu. Skończyła się pierwsza seria ładunków. Nastąpiła krótka przerwa, robot sięgnął do następnej skrzynki i zaczął wysyłać do celu pociski odłamkowo-burzące z opóźnionym zapalnikiem, których parametry lotu zostały zaprogramowane nieco odmiennie od min kasetowych. Miały uderzyć prosto w rezydencję. Ku zaskoczeniu strzelca pierwszy spudłował o dobre trzydzieści metrów. Eksplozja zniszczyła kawał muru tuż obok bramy. Podmuch wyrwał pół ciężarówki cegieł i kawałków tynku i wyrzucił je w górę, przy okazji obalając strzelca, pozbawiając tchu i ogłuszając. Na swoje szczęście uniknął opadających cegieł. Powrót do pełnej świadomości zajął mu dłuższą chwilę. Po następnej podniósł się, obolały i kulejący. Cholerna elektronika, pomyślał. Można sobie było darować wywalanie bramy. Ze stoickim spokojem oczekiwał następnych eksplozji. Wyszedł z założenia, że jeżeli urządzenia sterujące pociskami zadziałają prawidłowo, nie ma się czego obawiać, pozostałości muru osłonią go. Jeżeli nie - nawet najszybsza ucieczka nie na wiele się zda, jako że nie sposób przewidzieć rozmiarów błędu, a zatem i określić miejsc trafień. Trzy ostatnie pociski, oddzielone piętnastosekundowymi interwałami, precyzyjnie trafiły w cel. Strzelec odetchnął z ulgą. Minął martwego strażnika, po czym ostrożnie zajrzał przez zrujnowaną bramę w głąb dziedzińca. Zamknięta wysokim murem przestrzeń mogłaby służyć za scenografię wojennego filmu. Wszędzie: auta poszatkowane niezliczonymi stalowymi cząsteczkami rozrywającej się nad nimi subamunicji. Jeden z vanów leży na boku, drugi płonie niczym pochodnia. Wszystkie: powyrywane drzwi, powybijane szyby, karoserie dziurawe niczym durszlak. Eleganckie, starannie wypielęgnowane drzewa i krzewy - większość iglasta, a więc zielona mimo zimy - zamienione w celulozową miazgę. Okazała, utrzymana w modernistycznym stylu willa stała się właściwie płonącą ruiną. Dach, rozerwany eksplozjami, runął. Frontowa ściana, złożona w większości z ogromnych rozległych przeszkleń, wyleciała na zewnątrz, ukazując zamieniony w wulkan szalejących płomieni hol wejściowy. Pożar szybko się rozprzestrzeniał, po chwili z głośnym hukiem wybuchła instalacja gazowa. Ciała. Leżące na eleganckiej granitowej kostce dziedzińca wykręcone, porozrywane postacie, zastygłe w najdzikszych piruetach. Rozbite o samochody głowy, poodcinane kończyny. Eleganckie garnitury zamienione w brudne i zakrwawione szmaty. Roztapiający się od żaru płonącego budynku śnieg barwił się na różowo. Cisza przerywana była jedynie hukiem płomieni. Strzelec ostrożnie przekroczył linię bramy. Zauważył ruch. Ze środka willi, z miejsca, w którym kiedyś zapewne znajdowały się drzwi wejściowe, wyskoczył czarno odziany człowiek. Odzież płonęła w kilku miejscach, facet był w szoku i najprawdopodobniej nie stanowił żadnego zagrożenia. Pomimo tego strzelec podniósł karabin i oddał krótką serię. Ochroniarz upadł na ziemię. Strzał. Drugi. Trzeci. Kule przeleciały tak blisko głowy strzelca, że poczuł ruch powietrza. Jedna rozerwała kominiarkę na wysokości skroni. Ostrzał, o czym poinformowały strzelca trzy nikłe błyski widoczne w półmroku, pochodził z oddalonego o dwadzieścia kroków bmw ochrony. Upadł w bok, przeturlał się i otworzył ogień. Celowanie w takich warunkach bywa niedokładne, ale mimo trudnych warunków przynajmniej pół serii, krzesząc błyski rykoszetów, weszło w cel. Tamten przestał strzelać. Strzelec turlał się dalej, aż skrył się za obszerną tują, szczęśliwym trafem niezniszczoną przez moździerzowy atak. Klnąc pod nosem, zmienił magazynek i wycelował - tym razem dokładnie - w bmw. Szyby były wybite, w środku panowała ciemność. Agent, o ile przeżył serię, raczej nie zdążył opuścić auta; strzelec miał w polu widzenia wszystkie drzwi. Bmw było opancerzone, więc ostrzał z karabinka szturmowego kalibru 5,56 nie mógł wyrządzić ukrytemu we wnętrzu agentowi specjalnej krzywdy, o ile ten nie wystawi głowy i nie ukaże się w którymś z wybitych okien. Na to strzelec nie mógł liczyć. Ochroniarz, nawet ranny i w szoku, z pewnością posiadał dość wspomaganego wyszkoleniem instynktu samozachowawczego, by jak najstaranniej korzystać z osłony pancernych blach samochodu. I to właśnie była szansa...
ukryj fragment książki